Mglisty majowy poranek. Od tamtego 2008 roku już nic nie było i nie będzie takie samo. Maj już od zawsze będzie kojarzył mi się z pięknym konwaliowym smutkiem. Pięknie pachnącym, ale jednak smutkiem.
***
(2019) Jadę autobusem, przeglądając się wciąż w obcych oczach. Łzy mi stają, bo wydaje mi się, że widzę Ciebie. Patrzysz na mnie, ale mnie nie widzisz. To nie mnie szukasz. Ja patrzę na Ciebie, ale to nie Ty. Znów się pomyliłam. Wysiadłaś z autobusu z siatką z biedronki. A już widziałam oczami wyobraźni, jak mnie do siebie przygarniasz. Jak swoje dłonie kładziesz na moich lekko garbatych od smutków plecach. Pamiętam, że miałaś bardzo ładne dłonie. O dziwo, zupełnie nie przypominające moich. Twoje paznokcie były takie idealne. Moje z kolei wiecznie się łamią. Jak to możliwe, skoro ja Twoja? Włosy masz podobne do siebie. Takie bardzo ciemne, przeplecione srebrnymi nitkami. Tobie też mówili, że są piękne, ale nie wierzyłaś im. Ja też nie wierzę, jak teraz mnie tak mówią. Uśmiech miałaś mój. To znaczy, ja miałam Twój. Mam nadal. Mimo wszystko. Ale czy można nazywać to uśmiechem? Na co dzień – na pewno… Ale dla siebie mam przeznaczony grymas. Gdy już wszystkich obdaruję swą „buzią”, przychodzi czas na wyjęcie „gęby” przeznaczonej tylko dla siebie. Której nikt nie zna, bo ona zawsze pozostaje po porannym opuszczeniu łóżka i wyjściu w świat. Zupełnie jak u Gombrowicza…Pomyślałby, że zerżnęłam z niego. Albo nie pomyślałby nic. Kto go tam wie.
Już sobie wyobraziłam Twoje brązowe oczy. Choć nie jestem dziś już niczego taka pewna. Czy były brązowe? W dalekich snach przypominam sobie jakieś niebieskawości…Nie wiem skąd, dlaczego…Przecież moje są jasnobrązowe, niektórzy nazywają je piwnymi. Nie lubię tej nazwy. Kojarzy mi się z piwem. A alkohol to już sama wiesz z czym…Ty najlepiej to pamiętasz. No więc za nic w świecie nie pamiętam Twych tęczówek. Ale jestem wręcz przekonana, że kształtem były takie jak u mnie. Migdałki. Gdy mrużymy je, to ich nie widać…Przy uśmiechu, płaczu, słońcu…Tylko w zwykłe dni widać nam oczy. Dziwne jesteśmy….M.
***
M., czas płynie bardzo szybko. Nie jest to prawda na miarę Nobla, ale ja naprawdę co raz mniej pamiętam. Co raz więcej boję się. Myślałam, że strach jest tylko metaforą dzieciństwa. Że po przekroczeniu magicznej osiemnastki, będzie już tylko lepiej… Boję się tego uciekającego czasu. Że jest już za późno, a lada chwila będzie jeszcze bardziej. Że się zdarzy. Złe. Boję się ludzi ciekawskich i wścibskich. Boję się, że oni i tak wszystko wiedzą… Że wiedzą więcej o Tobie i o mnie, niż my same o nas. Boję się czekania na to, co ma się stać i tego, że przecież cały czas się dzieje, systematycznie, z dnia na dzień niezauważalnie może, a jednak. Boję się zacząć być odważną i zmierzyć z rzeczywistością. Z sobą. Uciekam przed strachem. Przed czasem. Przed czekaniem i działaniem, które powziąć należy. Szukam ucieczek coraz to skuteczniejszych. I forteli. Przeciwnikiem jest przeznaczenie. Uciekam przed tłumaczeniem. Komukolwiek. Kto zrozumie cholerny strach i że naprawdę on czasem przerasta? A co, jeśli nie uda mi się? Co, jeśli w końcu ktoś mnie schwyta w swe silne ramiona? Czy moje serce na to pozwoli, wytrzyma ten dobry uścisk?
***
Boję się życia. Bólu. Cierpienia. Niepowodzenia. Niedobrych konsekwencji. Tak jednym słowem, no może, dwoma, to powiem Ci ja, M, że boję się – przesranego życia. Nie, nie umieram. Ale umieranie wcale nie jest konieczne do odczuwania strachu, który przerasta. Który boli. Który daje codzienną dawkę łez i unikania wzroku, który mówi mi znów „kocham cię”. Ale ja nie umiem kochać. Cóż to znaczy: „kocham cię”? To alert, odrzucam znów przyjazne, muskularne ramiona, bo się duszę, biorę czym prędzej nogi za pas. Czmycham jak łania. Uff, udało mi się znowu wydostać z tej niewiadomej. Bo to wszystko jest za ciężkie. Jak można wytłumaczyć coś, czego samemu się nic a nic nie rozumie? Czy to w ogóle godzi się? Czy jest choć jeden przypadek, który odpowiedział w strachu „kocham cię” na tamto „kocham cię”? Który dał się oswoić mimo najdzikszej dzikości? Poproszę o nazwę tego gatunku. Chcę sprawdzić czy aby na pewno nie wyginął.
***
I widać można zapomnieć, że gdzieś sobie tam jesteś, M.
I można iść, płynąć, biec, skakać, igrać wciąż z życiem i wrócić do portu dopiero po dwudziestu kilku latach. Zziębniętym i wygłodniałym prawdy. To tak, jakby te wszystkie lata zmieściły się między śniadaniem, a kolacją. Ale to niemożliwe, żeby posiłek trwał tak długo. A jednak…! Czasem myślę: zrób ze mnie, Boże, królika doświadczalnego dla siebie samego. Żebym mogła pomyśleć, że mnie to nie obchodzi, nie dotyczy, że – chacha – popatrzę z dystansu, jakbym obserwowała eksperyment z kimś innym w roli głównej. Jakby to nie mnie bolało. Jakbym to nie ja bała się okrutnie. No, zrób. Zrób królika. Stanę obok i pomyślę: jestem ponad to, dystans mam! Chacha. I znów sobą będę, w swojej skórze, gdy wszystko się uda, już po. A gdy nie? A gdy się okropnie sp…li? Zostanę pieprzonym królikiem. Lubisz króliki, M.?
***
M., miałam pisać przecież do Ciebie. Znów mi się wymknęłaś. Nie wiem jak Ty to robisz. Ale za każdym razem, gdy jestem już blisko, czmychasz! I znów…Te rozmycia, dźwięki, tulenie, łzy…Feeria naszych dziwacznych genów.
Być może jesteś ze mną tylko wtedy, gdy Ty tego chcesz. Być może to Ty wybierasz idealny dla nas moment. To się wydarza tak bardzo pomiędzy i najbardziej wtedy, gdy tego nie planowałam. Wiosna, lato, jesień, udawana zima, zwieńczona tygodniem mrozów – życia krąg i linia tramwajowa – od pętli do pętli. Proste odcinki pomiędzy skomplikowaniami. Gdy oczekuję, to się nie pojawiasz, ale kiedy nie zabrałam aparatu, to jakby na przekór – chwil tyle, i świateł, i barw, i ciszy do uchwycenia. Widzę Cię wtedy już bardzo wyraźnie. Jesteś taka piękna! W całej tej oczywistości poranków, dni, wieczorów i nocy, są rzeczy nienarzucające się, więc pomijane, ale gdyby ich brakło, pękłoby Ci serce, że nie korzystam z tego życia jak należy. A przecież bardzo się staram, mimo wiesz co… Jak drzewa, jak niebo, jak słońce w kałużach, jak panowie Zbyszkowie i panie Halinki, jak „dobrego dnia” ekspedientce w spożywczym i jak rozmowa o ludzkim przeżywaniu, z panem z antykwariatu. I tak rośnie ta nasza wspólna kolekcja pocztówek o kolejne lata, które czasem kapią sekundami, by innym razem chlusnąć strumieniem kilku minut na raz. To bardzo niedużo. Ale to Ty decydujesz. Widocznie czuwasz, żebym miała jak najmniej stresu. Przychodzisz wtedy, gdy już zasypiam, otulam się największą poduchą, chowam pod pierzynę i sobie tam razem opowiadamy nasze życia. Ostatnio późno chodzę spać, ale Ty wiesz, kiedy już mnie pocałować, zamykasz moje powieki. Znów Cię tracę z oczu…Odpływam. Dopiero rankiem się witamy.
Już zawsze będziesz ze mną, M… Jesteś przecież ze mną i we mnie każdego dnia. W moich jasnobrązowych tęczówkach, małym nosie, ciemnych (i ostatnio niesfornych) włosach, uśmiechu, figurze, przekorności i chyba mimo wszystko chęci poszukiwania piękna, dobra i miłości… Jesteś, gdy rzucam słowami w myślach i na ustach, o które nikt nie posądzałby mnie! Gdy mówię, że mam już to wszystko w d***** i nigdy więcej nie zaryzykuję w jakiejś sprawie. Gdy wstaję zawsze tuż przed wyjściem, bo budzik o mnie bardzo często zapomina. Gdy szukam tej jednej idealnej sukienki na spotkanie. Gdy znów nie dojadłam i nie dospałam. Gdy wszystko jest prostsze niż myślę. Gdy zapominam o sobie, Ty pamiętasz. Gdy się rechoczę jak żaba i nieśmiało spuszczam wzrok, bo znów coś palnęłam, a dopiero później pomyślałam. Gdy jestem zakochana i gdy odkochana. Gdy próbuję schudnąć, a to się znów nie udaje. Gdy stwierdzam, że pobiegam, ale wiesz, jak to się kończy. I wreszcie, gdy skończę studia – wiem, że wtedy też będziesz ze mną. I gdy będę kroczyła ołtarzem do Ukochanego, także mnie nie zostawisz wtedy, bo będziesz nieśmiało ściskać moją rękę, dodając mi jak zawsze otuchy. Będziesz zawsze przy mnie…Ja to wszystko wiem. Ale wiesz, jak jest…
Tymczasem sączy się strużką tydzień kolejny, ani dobry, ani zły i zanim się obejrzymy, znów przyjdzie lato. I na pewno mnie odwiedzisz, bo przecież latem mam urodziny. Odwiedzisz mnie Mamo, prawda? Będę czekać tak, jak zawsze, z dwoma kubkami herbaty, aby podziękować Ci za siebie. I złożyć głowę na Twoich dłoniach. Bo nikt nie ma takich rąk jakie masz Ty.
***
Dokładnie rok temu, 21.05 podzieliłam się najbardziej szczerym ze wszystkich, kawałkiem serca. Czy w tym roku bólu jest mniej? Niestety.
Myślałby kto, że im człowiek starszy, tym mniej pamięta. A jest na odwrót. Im więcej metryka pokazuje, tym ból jest bardziej pulsujący i łatwiejszy do zlokalizowania. To nieprawda, że czas najlepiej leczy rany. Może o tyle, że łatwiej przestać odpowiadać na mało empatyczne pytania, które ludzie czasem zadają, nim tak naprawdę pomyślą o tym, że wypadałoby w danych sytuacjach zaniemówić na amen.
Jakoś języka w gębie nigdy nie brakuje wtedy, gdy powinno. Czasem sobie myślę, że niektórzy naprawdę czerpią radość ze świadomego zadawania innym bólu. Zadziwiające! W czasach terapeutyzowania się na każdym rogu, świadomość zamiast wzrastać, tak naprawdę wykorzystywana jest, aby wbić porządną szpilę w latami przez innych leczone rany. Z jaką łatwością nam to przychodzi. Jak to mówią? Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Więc i do tego można.
Jak często ktoś zadaje nie w porę pytania z puli:
Jak tam u mamy / taty / rodziców / dziadków itd.? – a oni nie żyją.
Jak tam te Wasze starania o dziecko? – a starają się od lat i końca nie widać.
Jak tam, jakiś związek na horyzoncie? – a walczy z depresją i otworzenie się choć przed jedną osobą, byłoby jak wejście dla tej osoby na K2.
Jak często musimy odpowiadać na pytania, których zadanie czasem nawet przez najbliższych powinno być dokładnie przemyślane? Myślę, że to doskonałe pytanie retoryczne. Bardzo chciałabym, aby wiedza, którą tak solidnie zdobywamy z książek, gabinetów terapeutycznych czy rozmów w konfesjonale, procentowała w empatię, której nie będziemy wykorzystywać w celu nabicia sobie punktów. Gdyby tak się powoli zmieniał świat, byłoby nam wszystkim łatwiej. I ufności byłoby w nas więcej. Tego nam życzę. Nie tylko na Dzień Mamy czy Taty. Ale na co dzień.